Nie miałem przywileju wysychać osobiście okrucieństwach wojny, bo dziadek nigdy nie chciał mówić. Wiem tylko od mamy, że zaznał głodu i biedy, resztę ran pewnie nie chciał rozdrapywać.
Natomiast wśród wielu historii zasłyszanych, obejrzanych, jedna poruszyła mnie do żywego. Był to wywiad z ocalałym z rzezi wołyńskiej. Miał prośbę, by po kilkudziesięciu latach od tamtych strasznych wydarzeń zabrać go na chwilę w tamte okolice. Kiedy wysiadł z auta, niespiesznie zrobił kilka kroków w stronę bezkresnych pól, łzy napłynęły jak na zawołanie, a ciało wyraźnie zaczęło się trząść. Ktoś by pomyślał - no nic takiego, wspomnienia napłynęły, naturalne. Ale mnie uderzyła symbolika tej sytuacji. Minęło kilkadziesiąt lat, wspomnienia pewnie powracają, traumy, ale już może czuć się bezpiecznie w swoim kraju, a tutaj nagle zapach okolicy, którego my nie mamy prawa czuć, krajobraz, który my nie mamy prawa postrzegać tak jak on i paraliżujący strach pomieszany z bólem. Ten pan nie rozpaczał, nie padł na ziemię w geście bezsilności, bo pewnie nauczył się tłumić traumy w sobie, ale jaki to był dojmujący widok, jak to wszystko musiało w nim wrócić. Poleciały mi grochy po twarzy…