Pasta internetowa, trochę długa, ale taj życiowa w pewnych kręgach mileniasów, że się utożsamiam momentami, dlatego tak mnie śmieszy 😀
"Na pewnym etapie mojego własnego duchowego rozwoju, zaczęłam przyciągać do siebie nowego rodzaju mężczyzn, których po jakimś czasie zaczęłam nazywać „chłopakami zen”. Posługuję się tutaj terminem „zen” w luźny sposób, ponieważ taki mężczyzna nie musi być buddystą zen, aby być przypisany do tej kategorii. Mógłby być buddystą tybetańskim, sufim, lub nawet praktykującym jakąś mało znaną odmianę jogi. Im bardziej surowa to tradycja, tym lepiej. To, co definiuje chłopaka zen, to to, w jak umiejętny sposób posługuje się duchowymi ideami i praktykami, by usprawiedliwiać swe przerażenie i odmawiać poważnego zaangażowania się w jakikolwiek związek z kobietą. Taki facet jest zarazem zbyt utożsamiony ze swoim penisem, by stać się mnichem żyjącym w celibacie, i jednocześnie, zbyt mało utożsamia się z szerszymi konsekwencjami jego posiadania, by ponosić za niego odpowiedzialność. Rezultat jest taki: zadufany, chłodny uczuciowo i bardzo inteligentny substytut prawdziwego mężczyzny.
Andrew był wspaniałym przykładem chłopaka zen. Oto jak przebiegał typowy poranek w naszym miłosnym gniazdku:
O 4:30 nad ranem włącza się jego budzik. „Andrew, twój budzik się włączył”.
„Wciśnij drzemkę”.
Posłusznie spełniam jego prośbę. Później o 4:38 włącza się ponownie. „Andrew, wstawaj!”
„Jestem zbyt zmęczony.”
Przed czwartą drzemką zdążyłam się już w pełni obudzić, podczas gdy on, drzemał jak dziecko trzymane na rękach. Kiedy w końcu otworzył oczy około 5:30, byłam niezaprzeczalnie i nie-duchowo wkurzona. Bez jednego nawet słowa, czy spojrzenia w moim kierunku, wytaczał się z łóżka i ruszał do łazienki. Słuchałam z poranną wściekłością, jak przepłukiwał gardło chińskimi ziółkami i przez godzinę ćwiczył tai-chi na skrzypiącej drewnianej podłodze, by później ulokować się na swojej poduszce do medytacji. Często wstawałam i również medytowałam, ale ponieważ nie praktykowałam tej samej formy medytacji, co on, dowiedziałam się od niego, że nie możemy praktykować razem. Sprzeczka wyglądała zawsze tak samo:
„Dlaczego ustawiasz budzik, jeżeli nie zamierzasz wstawać?”
„To ważne, aby posiadać intencję wstawania wcześnie. Najsilniejsza energia do medytowania jest pomiędzy trzecią, a czwartą rano”.
„Jeżeli jest tak silna, to dlaczego tego nie robisz?”
I dalej: „Andrew, całkiem inaczej bym się czuła, gdybyś wstając mógł przynajmniej powiedzieć ‘dzień dobry’”.
„Chcę żeby moja medytacja zgadzała się z powstającymi w czasie snu falami delta, a mówienie temu szkodzi”.
„Nawet dwa słowa ‘dzień’ i ‘dobry’?!”
„Zgadza się, nawet dwa słowa”.
„A co w takim razie z przytuleniem?”
„To samo”.
„Dlaczego w takim razie, twoich fal delta nie spieprzy to, jak myjesz twarz zimną wodą, czy jak pociągasz za spłuczkę?”
„To już koniec tej rozmowy. Potrzebuję przestrzeni”.
Mężczyźni potrzebują przestrzeni. Wszystkie kobiety o tym wiedzą. Ale jedni potrzebują jej w proporcji, dwie części przestrzeni i jedna związku, lub nawet 10 części przestrzeni i jedna część związku. W przypadku Andrew i innych chłopaków zen, proporcja ta wynosiła około 98 części przestrzeni, do dwóch części związku.
Z Andrew nie można było postąpić ani tak, ani tak. Na wstępie właściwie warto byłoby się zastanowić, dlaczego chciałam aby nasz związek dobrze funkcjonował, ale ja jestem kobietą, a im bardziej mężczyzna się wycofuje do siebie, tym bardziej kobieta za nim podąża, aby go stamtąd wyciągnąć. Andrew powiedział mi, że nasz związek nie funkcjonował, ponieważ nie był wystarczająco uduchowiony. Co za cios!
Narzekał, że nie mam doświadczenia w medytacji, a moje trzy krótkie lata praktykowania, nie ułatwiają mi zrozumienie swojego umysł, w taki sposób, w jaki on rozumie swój i tym samym, uznał mnie za niezdolną do „duchowego związku”. Kiedy lamentował nad tym, że medytowałam tylko pół godziny dziennie, podczas gdy on, medytował godzinę, zaczęłam praktykować przez godzinę. Kiedy narzekał, że praktykowałam vipassanę, zamiast buddyzmu zen i przez to nie mogłam faktycznie zrozumieć prawdziwego celu jego praktyki, to zaczęłam czytać o zenie i zaczęłam praktykować inaczej. Nawet wtedy, kiedy w końcu zaczęłam iść ścieżką zen, tą, którą nauczała jego nauczycielka, w sposób różniący się od innych szkół zen, dalej powtarzał to samo. Lecz kiedy powiedziałam mu, że chciałabym spotkać się z jego nauczycielką, powiedział mi, że i tak zagarnęłam zbyt wiele z jego życia, i że w związku z tym, czuje się upoważniony, aby tę ostatnią najcenniejszą rzecz – jego nauczycielkę – zatrzymać dla siebie, pomimo tego, że nauczała ona otwarcie liczne grupy na całym świecie.
Koniec naszego związku miał miejsce w trakcie zimowego weekendu, który spędzaliśmy z jego matką w wynajętym domu, nad jeziorem Tahoe. To wtedy powiedział mi, że moja energia yin nie była wystarczająco mocna, aby dorównać jego energii yang. Powinnam była być bardziej dalekowzroczna i zdać sobie wcześniej sprawę z tego, że dla niektórych mężczyzn, szczególnie dla chłopaków zen, posiadanie swojej dziewczyny i matki pod jednym dachem, jest dokładnie tym, co doprowadza ich do szaleństwa.
Stephan był kolejnym, z tych wystraszonych chłopaków, którzy ukrywają się za swoją duchowością. Spotkaliśmy się na narcystycznym, ekologicznie uświadamiającym i mającym za cel ochronę Ziemi, weekendowym warsztacie. Dwa dni później, kiedy zjeżdżałam z mostu Golden Gate, kierując się na północ, na drogę 101, prowadzącą do mojego domu za miastem, po całym dniu spotkań z moimi klientami na terapii, zauważyłam wysokiego mężczyznę uderzającego w bęben, który stał na dachu poobijanego Volkswagena zaparkowanego na poboczu autostrady. Wyglądał znajomo, ale nie byłam tego pewna. Zjechałam więc na następnym zjeździe, cofnęłam się na autostradzie, zawróciłam ponownie i zatrzymałam się za tym samochodem. Tak właśnie myślałam, to był Stephan. Poinformował mnie, że warsztat zainspirował go do nowej formy politycznego eko-protestu.
Opowiadał o tym, że zaplanował, aby raz w tygodniu zatrzymywać się na autostradzie i wygłaszać całą listę zagrożonych gatunków, w rytm uderzeń bębna. Kiedy zapytałam go, co zamierzał osiągnąć w ten sposób, powiedział, że tego jeszcze nie wie, lecz, że wiedzie go ku temu intuicja. To zabrzmi dziwnie, ale byłam pod wrażeniem.
Zaprosił mnie na randkę. Pierwszego wieczoru zjedliśmy wegetariańską lazanię, sałatkę cezara i lody Haagen Daz’a przy świecach w jego living roomie, a później przewracaliśmy się godzinami na balkonie, z muzyką Mickey’ego Hart’a w tle, a miasto pulsowało u naszych stóp.
W końcu, Stephan wyjechał do Indii (ucieczka przed związkiem pod płaszczykiem duchowości, plan, na którym i ja się później wzorowałam) i wrócił półtora roku później, przyjąwszy duchowe imię „Jivan”. W swoim białym, bawełnianym okryciu i kremowym szalu, wyglądał jak jakiś mnich. Jego długie, przyprószone już trochę siwizną włosy, zostały przycięte do ramion, skóra zdawała się być permanentnie opalona, a delikatne zmarszczki znaczyły kąciki oczu. Powiedział, że dużo o mnie myślał i zapytał, czy nie chciałabym wybrać się z nim na kolację. A ponieważ byłam właśnie pomiędzy chłopakami (znowu), i ponieważ wyglądał całkiem przystojnie, z tym swoim nowym wizerunkiem a la guru, zgodziłam się.
Jivan myślał, że stał się oświecony, choć nie śmiałby się do tego przyznać. Został uczniem jednego z tych hinduskich nauczycieli, którzy w umiejętny sposób prowokowali mistyczne doświadczenia u swoich grouppies, wykorzystując do tego gwałtowne przełamywanie barier psychologicznych, by potem oświadczać, że wskutek tego doświadczenia uczniowie osiągali oświecenie. W takich okolicznościach, woda sodowa uderza mistrzowi do głowy, zyskuje on ogromną reputację za sprawą bycia w stanie oświecać innych ludzi, a tysiącom hipisów z Zachodu, którzy w rzeczywistości boją się stawić czoła własnemu życiu, zdaje się, że wznieśli się ponad nie. Potem, nieproszeni, zaczynają próbować obdarzać tym błogosławieństwem innych.
Jivan był żywym przykładem takiego postępowania. Pierwsza noc była w porządku, o tyle, o ile bierzemy pod uwagę chłopaków zen. Z przyjemnością słuchało mi się znad cappuccino opowieści o jego przygodach i tylko czasami irytował mnie swoimi wzmiankami o doświadczeniu „przejrzenia natury rzeczywistości”, lub o doświadczeniu „bycia jednością ze wszystkim”. Oczywiście, czego można było się spodziewać, przed wczesnym wieczorem zapragną swojej przestrzeni.
Jednak następnego dnia, kiedy weszliśmy do parku narodowego Muir’a, wypróbował na mnie swój duchowy trick. Aby przedstawić jego duchowe podejście w dwóch zdaniach, niedualność opiera się na cichym rozpoznaniu jedności lub „nieoddzielności” wszystkich rzeczy. Oznacza, że „ja” nie istnieje oddzielnie od ciebie lub od żadnej innej ożywionej, czy nieożywionej istoty, lub rzeczy: wszystko jest jednością. Jednak, istnieje wielka różnica pomiędzy możliwością wypowiedzenia tych słów (tak ja to właśnie zrobiłam), a życiem jako osoba, która przez cały czas trwa w prawdzie tej rzeczywistości.
„Jivan, jeżeli mamy być razem, muszę czuć, że naprawdę jesteś tutaj ze mną, a nie zawsze z boku”, zaczęłam.
„Lecz kim jest to „ty”, które chce być razem z tym „mną”?”
„Ja to ja, a ty to ty!”
„Nie, nie istnieje żadna różnica, a to znaczy, że nigdy nie będziemy naprawdę rozdzieleni lub razem; to wszystko takie same”.
„Jesteś popieprzony”.
„Ale jak myślisz, kim jest to „ja”, które jest popieprzone?”
„Myślę, że to ty!”
„Kto się gniewa?”
„Ja się gniewam”.
„Popatrz w moje oczy, kogo widzisz?”
„Ciebie”.
„Spójrz głębiej. Co widzisz teraz?”
„Widzę samotnego człowieka, który myśli, że jest oświecony”.
Doprowadzona do skrajnej frustracji, z oczami pełnymi łez, odeszłam i usiadłam na pniu nad strumieniem, próbując zrozumieć dlaczego jest to dla mnie takie ważne, aby się do niego przebić.
„Przyszłaś aż tutaj, żeby płakać?” usiadł przy mnie, w pełni wierząc w swoją niewinność.
Popatrzyłam na niego z tym - „to już koniec” – spojrzeniem w swoich oczach. „Przyszłam, ponieważ tam nie ma nikogo, kto by mnie trzymał kiedy płaczę, a jestem gotowa do płaczu równie szybko kiedy jestem sama, jak wtedy, kiedy jestem z nikim”.
Kilka lat potem, kiedy zaczęłam się zmieniać za sprawą mocnej praktyki jogi, zostałam zagadnięta przez przystojnego, „oczyszczonego” mężczyznę, który pokazał się w studiu i praktykował obok mnie. Pomyślicie, że do tego czasu, powinnam była wiedzieć jak rozpoznać tych mężczyzn z kilometra, ale jak się mówi: „Neurozę definiuje odtwarzanie tej samej rzeczy w kółko, przy jednoczesnym oczekiwaniu odmiennych rezultatów”.
„Jesteś bardzo cierpliwa. Czyż Ashtanga nie jest świetna? Przepracowujesz wszystkie odmiany jogi i dochodzisz naprawdę głęboko. Czy kiedykolwiek byłaś w Indiach, żeby ćwiczyć jogę w Mysore? Mieszkałem tam przez pół roku”, podszedł do mnie, krople potu kapały z jego kręconych, śródziemnomorskich loków. „Nazywam się Jake”.
„Mieszkałam w Indiach przez lata ale nie byłam nigdy w Mysore. W tym roku znowu zamierzam uczyć za granicą”.
„Ach, całe lata myślałem, żeby tam wrócić. Może mógłbym pojechać z tobą? Hej, nie chciałabyś wpaść do mnie dziś wieczorem na lampkę wina?”
Facet, który praktykuje jogę. Świetnie – pomyślałam. Nigdy nie umawiałam się z nikim, z kim mogłabym praktykować jogę, a poza tym, on pije wino i jeździ motocyklem. Pomyślałam też, że nie może być za bardzo newage’owy. Później powiedział mi, że jest właśnie w trakcie pisania doktoratu z sanskrytu. Inteligentny – być może to mój szczęśliwy traf. Przyjęłam jego zaproszenie. Piliśmy czerwone, organiczne wino i jedliśmy hiszpańskie oliwki, to był cudownie seksowny wieczór. Ale kiedy tak tańczyliśmy przy świecach, on nagle zapytał:
„Jesteś monogamistką?”
_Popatrzyłam na niego zmieszana. „Zapytałeś mnie czy jestem monogamistką?”
„Tak. Jesteś?”
„Wybacz mi, jeżeli zabrzmię trochę głupio, ale monogamiczna, to znaczy, w przeciwieństwie do czego?”
„Poliamoryczna”.
„Poli – co?”
„Poliaaaamoryczna. To znaczy, że twoja miłość nie ogranicza się do jednej osoby. Kochasz swobodnie i bezwarunkowo, ponieważ to jest twoja natura, ale nie jesteś ograniczona do jednej osoby, lub jednego związku przez całe życie. Ja jestem poliamoryczny i jestem zainteresowany związkiem z tobą. Na razie będziesz moim ‘głównym partnerem’, ale chciałbym mieć swobodę by móc kochać, lub przynajmniej móc bez ograniczeń angażować się seksualnie z innymi i mieć z nimi ‘drugorzędne’ związki”.
„Czekaj, pozwól mi to wyjaśnić. Mówisz, że jeżeli jestem twoją dziewczyną, muszę się zgodzić na to, że ty sypiasz z innym kobietami, kiedykolwiek tylko chcesz? To w pewien sposób brzmi tak, jakby ta poliamoria, była jakiegoś rodzaju wymyślnym psycho-duchowym usprawiedliwieniem spania z kim popadnie”.
„Najwyraźniej tego nie rozumiesz. Poliamoria to coś na serio. Być może jeżeli tego spróbujesz, to ci się to spodoba. Tak czy inaczej, jeżeli chcesz utrzymywać ze mną bliskie stosunki, to fakt ten musi być częścią naszego układu. Nigdy nie słyszałaś o małpach bonobo?
„Nie”.
„Bonobo, to grupa poliamorycznych małp, które rozwiązują wszystkie swoje problemy poprzez seks, każda z każdą. To społeczność matriarchalna. Jesteś kobietą. Powinno ci się to spodobać”.
Pomyślałam, że on nie może mówić serio. Prawdopodobnie nie natrafił na odpowiednią kobietę. Jeżeli mnie rzeczywiście kocha, to weźmie się w garść. Przestałam o tym myśleć, spędziliśmy kilka miesięcy zakochując się w sobie do szaleństwa. Byliśmy w powrotnej drodze z naszego pierwszego romantycznego wyjazdu weekendowego, kiedy on powiedział:
„Przyjeżdża tutaj moja kochanka z Hiszpanii, żeby spędzić ze mną pół roku. Teraz ona będzie moim podstawowym partnerem, ale nadal jestem otwarty na ciebie i chcę, abyś ty, była tym razem moim drugorzędnym parterem”.
„Co?!? Mówisz serio?! Myślałam, że zaczynamy się w sobie zakochiwać?”
„Zaczynaliśmy. To znaczy, zaczynamy. Ale ją również kocham. Ja kocham wszystkich. Ostrzegałem cię, że to może się zdarzyć. Moja miłość jest nieograniczona i bezwarunkowa i dlatego nie ogranicza się do ciebie. Muszę słuchać swojego serca.”
„Jesteś pewien, że to głos twojego serca, a nie penisa?”
„Zapominasz o czym mówią wszystkie duchowe tradycje?”
„Nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe?”
„Nie, nie to, a poza tym, chciałbym się cieszyć z twojego związku seksualnego z innym mężczyzną”.
„A nie cieszysz się już z tego, że jesteś ze mną? Potrzebuję zaangażowania, aby czuć się bezpiecznie”.
„Tradycje mówią nam, że nasza miłość musi być nieuwarunkowana i wszechogarniająca. Buddyzm naucza o współczującej radości – jak nauczyć się cieszyć ze szczęścia innych. W poliamorii, uczysz się doznawać ekstazy poprzez szczęście twojego partnera, kiedy on lub ona są z inną osobą”.
„A czy jesteś w stanie wyrazić tę współczującą radość wobec mojego złamanego serca?”
No i pozwoliłam mu odlecieć do krainy Jedności w postaci Mnogości.
W ten oto sposób, przyszło i poszło paru innych chłopaków zen. Żyjemy w problematycznych czasach, gdzie duchowość i neuroza, są czasami nierozerwalnie połączone w złożoną konstelację świetlistej mądrości i psychologicznego okaleczenia. Jednak w końcu, to nie ich obwiniam za to, czego doświadczyłam, ale siebie. Bo, pomijając to jacy są chłodni emocjonalnie, aroganccy, zadufani i przerażeni, to ja byłam tą, która ich szukała, ja, która próbowała otworzyć ich w sposób, w jaki chciałam, aby byli otwarci, i ostatecznie, to ja byłam tą, która odtwarzała swoje wzorce z dzieciństwa, uczucia bycia niekochaną, poprzez wywoływanie tych samych reakcji w swoich związkach.
I końcu, wylądowałam z miłym, żydowskim chłopakiem. "_