Siedziałem na balkonie, z papierosem w zębach i telefonem w drugiej ręce, patrząc na to miasto, które udaje, że śpi. Była druga w nocy, a ja właśnie wszedłem do grupy na Messengerze, której nie powinno w ogóle istnieć. Ktoś mnie dodał. Bez pytania. Bo ktoś o mnie gadał. Klasyka.
Wchodzisz tam i od razu czujesz zapach. Nie perfum, nie kawy – tylko ten specyficzny smród emocji, które gniją od środka. Kilka kobiet, które znasz z widzenia albo wcale, siedzą w piżamach, z kieliszkiem wina albo herbatą z rumianku, i rozbierają czyjeś życie na części pierwsze. Jakby to była nowa dyscyplina olimpijska: kto szybciej zrobi z człowieka potwora.
To nie jest grupa wsparcia.
To jest ring, tylko bez gongu i bez możliwości obrony.
One nazywają to „rozmową między dziewczynami”.
Ja nazywam to tańcem na czyimś grobie, zanim jeszcze umarł.
Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem swoje imię w takiej grupie. Nie byłem nawet uczestnikiem – byłem tematem. Jakby ktoś wrzucił mięso lwom i jeszcze się dziwił, że zaczęły gryźć. Trzy screeny z rozmowy, jedno „wydaje mi się”, dwa „ona mi mówiła” i nagle jestem narcyzem, manipulatorem, toksykiem, a na deser pewnie jeszcze impotentem. Bo czemu nie. Wszystko pasuje, jak się odpowiednio przytnie.
Wiesz, co jest najpiękniejsze? Że one naprawdę mają w głowie doktorat z psychologii. Z TikToka. Z reelsa trwającego 47 sekund, gdzie jakaś life coachka z filtrem „Paris” mówi, że „narcyz zawsze wraca, kiedy poczuje, że cię traci”. I to już wystarczy. Dyplom wydany. Pieczątka przybita. Można leczyć ludzi.
Bo w tych główkach działa coś, co naukowcy ładnie nazywają „groupthink” połączony z „confirmation bias” na sterydach i z prolaktyną po ciąży albo po prostu z brakiem seksu od roku. Mózg wyłącza korę przedczołową (tę część, która odpowiada za „hej, może to nie jest tak czarno-białe”) i włącza układ limbiczny na full: strach, złość, przynależność do stada. To samo, co kiedyś ratowało nas przed tygrysem szablozębnym, dziś ratuje przed nudą w bloku z wielkiej płyty.
Dostajesz więc piękną zupę chemiczną:
dopamina z „o Jezu, jak my ją wspieramy”,
oksytocyna z „jesteśmy siostrami, kurwa, rodziną”,
i solidny zastrzyk adrenaliny, bo „ten skurwysyn mógłby być każdym z naszych eks”.
W tym stanie kobieta jest w stanie zdiagnozować borderline na podstawie tego, że facet napisał „ok” zamiast „okej ❤️”. Serio. Widziałem.
No i oczywiście, żeby ten cały cyrk miał jakąkolwiek powagę naukową, musi się w to wszystko wpierdolić zodiak. Bo jak już mózg wyłączył myślenie krytyczne, to trzeba go czymś zapełnić. Najlepiej czymś, co brzmi mądrze, a nie wymaga wysiłku.
„On jest Skorpionem, no to już wszystko jasne.”
„Wenus w retrogradacji, dlatego tak się zachował.”
„Merkury znowu spierdala, stąd te nieporozumienia.”
Kurwa, ja pierdolę. Jakby wszechświat naprawdę miał czas śledzić twojego eks i specjalnie dla niego cofał planety, żeby napisał ci suchara o 23:47.
Ale one w to wierzą. Naprawdę wierzą. Bo tarot rozłożony na kuchennym stole przy świeczce z Action mówi jasno: „On jest toksyczny, a ty jesteś boginią, która musi odejść”. I nagle wszystko się zgadza. Wróżba, emocje, grupa, płacz przy winie – idealny zamknięty ekosystem. To już nawet nie psychologia z TikToka. To astrologia z piekła rodem, tylko zamiast szatana mają kartę „Wieża” i myślą, że to dowód koronny.
Najlepsze jest to, że one naprawdę wierzą, że pomagają. Że „otwierają oczy”. Że „chronią koleżankę”. A tak naprawdę siedzą tam, bo własne życie mają tak puste, że muszą sobie pożyczyć czyjeś dramaty, żeby w ogóle coś poczuć. Jak dopalacz. Jedna dawka i nagle czują się żywe. Silne. Mądre. Lepsze.
W grupie dzieje się magia. Normalna, w miarę ogarnięta babka wchodzi i po pięciu minutach już pisze: „Ja bym mu jajka oderwała”. I dostaje dwadzieścia serduszek. Bo stado ma swój język. Swój rytm. Swoje prawo dżungli w wersji budżetowej.
Ktoś rzuci hasło.
„On jest toksyczny.”
I nagle wszystkie kiwają głowami, jakby właśnie odkryły lekarstwo na raka. Jedna dorzuci historię sprzed dziesięciu lat o swoim eks. Druga przypomni sobie, jak facet w tramwaju na nią dziwnie spojrzał. Trzecia wrzuci mema z napisem „kobiety wspierają kobiety”. I już. Sprawa zamknięta. Wyrok wydany. Bez apelacji.
Bo w takich grupach nie ma apelacji. Jest tylko wspólny wróg. A wspólny wróg scala lepiej niż ślub, lepiej niż dziecko, lepiej niż cokolwiek.
One nie chcą komplikacji. Chcą narracji. Ładnej, prostej, z happy endem, w którym one są te mądre, a ty jesteś ten zły.
I siedzą tam, scrollują, piszą, śmieją się, płaczą, wspierają się nawzajem w tym zbiorowym szaleństwie. A ty? Ty jesteś tylko cieniem. Postacią z opowieści, którą ktoś im sprzedał w wersji light. Bez kontekstu. Bez twojego głosu. Bez prawa do obrony.
Bo cień nie może się odezwać.
Cień może tylko leżeć i krwawić.
A one? One po prostu przejdą do następnego tematu.
Bo jutro będzie nowy cień.
Zawsze jest.
Zgasiłem papierosa.
Wyszedłem z grupy.
Wyciszyłem powiadomienia.
I nagle zrobiło się cicho.
Za cicho.
Bo gdzieś tam, w tych wirtualnych norach, właśnie trwa uczta.
A ja byłem daniem głównym.
Przynajmniej na dziś.