Gdy w 1252 roku bawiłem u mego serdecznego przyjaciela, bogatego kupca w Samarkandzie w jego ‘skromnym’ karawanseraju, był niezmiernie łaskaw uraczyć me podniebienie czym następuje:
Na przystawki podano drylowane oliwki z Palmiry, szpikowane migdałami znad Nilu, gotowane we wrzącej oliwie i obtaczane w prosie z Medyny; kuleczki ryżowe nadziewane jabłkami z Syrii i rodzynkami z Jerozolimy; kebaby z cieciorki przyprawiane kolendrą; piersi z kaczek i przepiórek, już nie pamiętam skąd, maczane w żółtkach. A do tego żywiczne białe wino z Peloponezu.
Głównym daniem były gołębie, gołębie podawane wedle receptur z różnych stron świata - na słodko-kwaśno z Chin; marynowane w czerwonym winie i pieprzu z Tuluzy; pieczone w jałowcu i rozmarynie z Romanii; oraz pieczone i posypane cynamonem z Marrakeszu. Do tego serwowano czerwone wina z Gruzji i Trapezuntu. Były jeszcze gołąbki zapiekane w cieście, w sosie migdałowym, nadziewane orzechami i pistacjami lub farszem z podrobów i jaj.
Na deser podano słodycze, kawałeczki mięsa w galaretce owocowej z granatów, moreli i cytryn, do tego ciasteczka z prosa pieczone w owczym łoju oraz kuleczki z daktyli i orzechów włoskich oprószone miałkim cukrem i serwowane z wyśmienitym kwaśnym mlekiem z Persji.
O ognistych mameluckich hurysach, w których ramionach później wylądowaliśmy, wspominał już nie będę, gdyż byłby to jawny i bezczelny off top.
Dodałbym zdjęcia ale jak powszechnie wiadomo w owych czasach nie istniały jeszcze żadnego rodzaju aparaty fotograficzne, wyostrzcie zatem wyobraźnię i przełykajcie ukradkowo ślinkę, która niechybnie będzie wam ściekała po brodzie. 😉