Pamiętnik covidozy
Łóżek na oddziale: 8
Stan: 32 pacjentów.
26 utknęło w “tymczasowej” strefie czerwonej z braku możliwości przekazania na oddział covidowy. Dwóch lekarzy, dwie pielęgniarki, dwóch ratowników- caly sklad medyczny.
Co chwila jest nowe zgłoszenie na sor, ból w klatce, wymioty, gorączka z dusznoscią, kolka nerkowa.
Pacjenci przyjęci wieczorem są w połowie diagnostyki, siedzą całą noc na plastikowych krzesłach wzdłuż ścian korytarza jeśli ich stan tylko na to pozwala.
Triage jest partyzancki, własne zlecenia wykonuję sama, sprzęt chyba nie wytrzymuje eksploatacji, bo co chwila jest problem z kardiomonitorami.
Czekam niecierpliwie aż 12-sto odprowadzeniowa maszyna wypluje graficzny wynik. Szukam specyficznych ułożeń w swoistych obszarach.
W całym tym bałaganie łatwo można zejść do poziomu leczenia “papieru”.
Sprawdzanie parametrów krytycznych, kontynuacja leczenia, pieczątka, telefon oddzialowy, telefon służbowy, telefon na dyżurce. Do pikających aparatów dołączył call center.
Zaraz druga maszyna wypluje “ostateczny” wynik. Negative. Jedziemy na zieloną.
Póki nie ma świeżych pacjentów można zrobić szybki obchód na czerwonej strefie.
Ordynator walczy z przeniesieniem i telefonami, w razie wystąpienia ciężkich stanów czy reanimacji zostawia wszystko, robi co może i wraca do administracyjnej rzeczywistości. Nie wiem, który dzień jest już w pracy, mam wrażenie, że tu mieszka.
Zastyga w pewnym momencie nad papierami patrząc tępo w jeden punkt.
Nie wytrzymuje presji tylu ciężkich pacjentów jednocześnie, jestem wrakiem człowieka.
Chwila załamania i znowu powrót do rzeczywistości i tak w kółko przez cały boży dzień i noc, kolejną dobę, kolejny tydzień.
Gdyby nie charakter i zgranie ludzi w pracy ciężko byłoby to wytrzymać.
Wpadam do socjalnego po maseczki wprost z chińskiego transportu. Pan Mietek, sanitariusz już trzecią maseczke z rzędu w napływie wzburzenia rozerawał i wyrzucił do kosza.
-Na gówno się to nadaje. Pani doktor, pani poczeka, no przecież w magazynie coś jeszcze musi być. Herbatka jest w dzbanku, proszę się częstować.
Skwitował i uraczył mnie moim ulubionym uśmiechem tego szpitala-emeryckim, szerokim z lśniącą klawiaturą, nienaturalnie wręcz równego uzębienia w sztucznej szczęce w kolorze artkycznej bieli.
Zanim Pan Mietek przerzuci kartony transportu mam ostatnią szansę w ciągu następnych trzech godzin, żeby skoczyć do toalety. Po ubraniu skafandra nie ma zmiłuj, trzeba trzymać.
Na oddziale nie ma śluz, nie ma gdzie ich zamontować. Cześć niezakaźna jest stale wietrzona. Z tego powodu na początku jest przyjemnie ciepło w tej białej ceracie, ale wystarczy, że założę maseczke, okulary, przejdę do pokoju żeby uzupełnić dokumenty nowego pacjenta i czuję wzrost temperatury, a okulary zaczynają parować. Nawet jeszcze nie doszłam do pacjentów w części zakaźnej.
Po drodze zatrzymuje mnie jeszcze 5 osób, dwóm pacjentom pokazuje gestem, żeby zawrocili, nie można tak sobie wchodzić do strefy zakaźnej, jeden dziadek upiera się, że koniecznie musi iść na mszę, tłumacze spokojnie, że to niemożliwe, kolejny raz dzwoni ignorowany wcześniej telefon, kolejne zgłoszenie na sor:
-jaki stan?
-dobry, zgłasza osłabienie, sat. 98, bez temp.
-musi poczekać, od godziny próbuje zrobić obchód.
Długi korytarz wypachny do maksymalnej ilości łóżek po obu stronach, na końcu stoją dwa ratownicze, dwa bez materacy, dwa z matą zamiast materacy. Na każdym pacjent na tlenie, w średnim stanie. Dwójka pacjentów w najlepszej kondycji, czeka na łóżko na wózkach. Po bokach dodatkowe sale przerobione z pokoju lekarskiego, gipsowni, schowka. W każdym kolejnych 2-3 pacjentów w podobnym stanie. Większość zaczyna wymagać masek z rezerwuarem, tlen na największym przeplywie szybko się kończy, a zapasy są symboliczne.
Nie zapamiętuje imion, jedynie nazwiska, żeby się nie pomylić, przez zaparowaną przyłbice nie widać dobrze twarzy, ani mojej ani pacjentów, porozumiewanie słowne jest maksymalnie utrudnione przez ilość izolacji i dużą męczliwość podczas mówienia. Jedyny kontakt bezpośredni to ten przez nylonową rękawiczke. Niektórych zwykłe trzymanie za ręke podczas mierzenia pulsu uspokaja, “człowieczy kontakt” w izolacji.
Wychodząc zaglądam do jeszcze jednego schowka i zdumiona odkrywam kolejnych dwóch pacjentów.
Tandem dziadków dzieli jedną butlę z tlenem, która właśnie się skończyła. Przytargałam butle na zewnątrz, odkaziłam, zdjęłam skafander. Nie ma już pełnych na wymianę, trzeba ściągać te mniejsze z magazynu. W między czasie kolejka przed sorem utworzyła spory wężyk.
Wchodzę do pokoju i znowu widzę plik papierów.
Jeśli ktoś z nich będzie wymagał leczenia to gdzie mam go położyć, gdzie mam go odesłać?
-Karetki już nie przywożą do nas pacjentów, hospitalizacjia tylko w przypadkach pilnych.- w przelocie rzuciła ordynator.
Od nowa. Partyzancki triage, zebranie wywiadu, badanie, maszyna nr 1, maszyna nr 2. rzut oka na parametry, zlecenie badań, następny. Brak indywidualnego czasu dla chorego odbija się na mojej kondycji psychicznej. Podczas badania w pamięci roboczej przechowuje multum informacji jednocześnie skupiając się na osłuchowych zjawiskach przewodzonych drganiem w kanale stetoskopu, w międzyczasie analizuje wywiad, układam w głowie diagnostykę, staram się zrobić jak najbardziej sprawnie, ale wydajność spada. Po ośmiu godzinach pytam pacjentów trzy razy o ich nazwisko, aby wyeliminować błędy wynikające ze zmęczenia podczas zlecenia leków czy badań, tym bardziej, że jest cała grupa, która została z poprzedniego dyżuru w połowie diagnostyki. Każdy fałszywy alarm i wypis jest małym sukcesem tego dnia.
Do końca dyżuru dotarłam do 35 przyjętych pacjentów, po czym zamknięto sor.
Przebudzilam się w nocy. W ciemności po oczach biło światło z ekranu laptopa zostawionego na biurku. Siłą akomodacj, zaspanym wzrokiem próbowałam ustalić godzinę. Obraz ostrzył na zielone tło i łapał kontrast z czarną czcionką “98%”.
W półśnie, w półświadomości, automatycznie uruchomił się mechanizm odczuwania zadowolenia zanim przez fizjologiczne opóźnienia nie dotarła informacja, że to poziom naładowania baterii. Nie saturacja pacjenta.
Rozbawiło mnie to przez chwilę, ale szybko zaczęły dochodzić myśli, z którymi nie zdrowo zostawać w nocy.
Przekręciłam się na drugi bok.
Rano się z tym zmierze.