Odświeżam temat, aby podzielić się moją frustracją.
Mijają miesiące a w sprawie sądowej dzieje się absolutnie nic.
Pierdolę sądy, procedury, prawników.
Będę czekał latami.
Trudno. To tylko pół wypłaty przepalone każdego miesiąca. To tylko pieniądze. Majątek życia w długach. Spoko.
Ważne żebym pozostał zdrowy.
Jeszcze kilka/kilkanaście lat i wyjdę na zero, a potem zasiłek albo emerytura.
- Nie żeńcie się.
- Co ważniejsze: nie miejcie wspólnych majątków z nikim.
- Nie inwestujcie w kretyńskie przepłacone nieruchomości, nie słuchajcie partnerów we własnych sprawach finansowych.
Inaczej skończycie jako biedni frustraci.
Edit:
W sumie moje życie skupia się teraz na pogoni za kasą.
Pogoń za kasą.
Zarabiać, więcej zarabiać!
Żeby chociaż na jedzenie starczyło po spłacie rat.
I na wynagrodzenie wysokiego sądu oraz jej wysokości kuratoki za ukrywającą się stronę.
Nie bądźcie frajerami.
Kasa zawsze blisko siebie.
Majątek zawsze blisko siebie, nie wolno się dzielić.
Żadnych współwłasności, z nikim.
Rodzice mogą być ekstra-wyjątkami w absolutnie wyjątkowych przypadkach.
Generalnie lepiej nawet z nimi nie.
Żadnych współwłasności.
Żadnych spółek z przyjaciółmi, rodziną.
Ewentualne spółki z obcymi biznesami zajebiście obwarowane asertywnymi kontraktami - bardziej kontrahenckimi niż “współdzielonymi”.
Nie mam nadziei na rozwiązanie mojej sprawy w sądzie.
Po prostu straciłem nadzieję.
Zapominam o sprawie.
Może raz na miesiąc sobie przypomnę, zerknę do portalu sądowego.
Ale w sumie może raz na kwartał albo dwa razy do roku wystarczy.
I tak nic się w sprawie nie dzieje. I nie stanie.
Teraz priorytetem zarabiać dwa, trzy, pięc razy tyle co dziś.
Wkurwiłem się.
Nie załatwisz niczego zarabiając tyle co dzisiaj - ZARABIAJ WIELOKROTNIE WIĘCEJ. I tyle.